wtorek, 23 grudnia 2014

8 tygodni nowego życia

We wszystkich telewizyjnych programach o grubasach dla grubasów pojawia się ten przedział czasowy - 8 tygodni. Podobno udowodniono, że to po tym czasie od wprowadzenia poprawek do trybu życia widać gołym okiem efekt. Czy tak jest... przekonacie się sami w tym wpisie.

Od ośmiu tygodni staram się jeść regularnie pięć posiłków dziennie oraz ćwiczyć minimum 3 razy w tygodniu. Muszę przyznać, że mimo chwil w których na chwilę wracałam na ciemną stronę mocy (tak! zjadłam hamburgera) jakoś się trzymam. Podoba mi się nowy styl życia i chyba już przy nim zostanę.

No to pora na kilka statystyk:

Na początku skupię się na biegowych rezultatach.
Treningi w klubie fitness wyraźnie poprawiły moją kondycję. Średnie tempo na jeden kilometr z 7:45 minuty poprawiłam do 6:50 (wynik uzyskany dzisiaj) i  ponieważ kilka osób robiło wielkie oczy z niedowierzania to wrzucam fotki na potwierdzenie:

Pierwsza to wyniki w biegu z cyklu City Trail z 9 listopada czyli na początku mojej walki, pięć kilometrów pokonanych ciężko, z problemami trawiennymi i ogólnie nieprzyjemnych:

Drugie to spotkanie Night Runners i spokojny bieg w tempie konwersacyjnym. Ci co ze mną biegli potwierdzą, że nie umierałam po drodze. Biegło mi się nadzwyczaj lekko i przyjemnie z mocnym akcentem na sam koniec :

Podejrzewam, że gdybym przez te 8 tygodni skupiła się tylko i wyłącznie na bieganiu takiego efektu by nie było. Dlatego nie rezygnuję z fitnessu i już po świętach w sobotę i niedzielę wybieram się na "fat burning".


Lekka dieta plus treningi o umiarkowanej intensywności przełożyły się na mój wygląd. Poprawił się kolor skóry, cera jest bardziej promienna. Mam więcej energi i nie potrzebuję popołudniowych drzemek. Nie mam problemów z zasypianiem i z budzeniem się. W miarę jak ubywa mnie przybywa mi energii i dobrego samopoczucia.

Starałam mierzyć się co tydzień. Mierzyłam się w talii, biodrach i na oponie (nie wiem w dalszym ciągu jak inaczej nazwać tę okropną część brzucha).

I znowu dwie foty z początku listopada i z wczorajszego pomiaru:




W osiem tygodni w talii ubyło 12 centymetrów, w oponie 10 cm a w biodrach 9 centymetrów. Czy to dużo? Nie ma pojęcia ale spodnie zaczynają robić się luźne.


Waga najmniej mnie wspierała... bywały dni że wchodząc na nią widziałam więcej na liczniku niż dzień wcześniej. Niestety nie zrobiłam fotki z wagą wyjściową na dzień 3 listopada (fotka jest z 25 października).





Ubyło mi 8 kilogramów. Wyznaczyłam sobie cel by do wigilii osiągnąć 75 kilogramów no niestety nie udało się. Było to do zrobienia ale niestety kilka razy uległam słabościom i to wystarczyło. Wystarczyło się bardziej pilnować a 75 kilogramów by było na liczniku już dziś. Nie wiem czy te 8 kilogramów to dużo czy nie... wiem, że ludzie w tym czasie zrzucali więcej.

I teraz ostatnie foto na które myślę wiele osób czeka... uprzedzam, że osoby o delikatnych żołądkach mogą gorzej się poczuć ;)






Sorry za niepościelone łóżko ale foty cykam zazwyczaj rano tuż po zważeniu się a przed ogarnięciem wszystkiego innego :P

Walczę dalej. Nowy cel na nowy rok. Do marca dojść do wagi z przed ciąży czyli 68 kg.

Dajesz Beti! Dajesz!



czwartek, 27 listopada 2014

F jak fit, F jak FRYTKI

Nie lubie gotować....


Ale lubie frytki
Ale przecież zmieniam sposób jedzenia
Ale czy to oznacza, że muszę zrezygnować z ziemniaków pod ulubioną postacią?

NIE!!

Frytki fit - czyli frytki z piekarnika - zdrowe, sycące i chyba najlepsze jakie w życiu jadłam (nie chwaląc się)


Czas przygotowania: ok. 1,5 godziny

Przepis:
Ziemniaki obieramy, płuczemy i kroimy w słupki. Następnie rzecz dosyć istotna - frytki osuszamy z nadmiaru wody ręcznikiem papierowym (ja brałam kilka i wyciskałam w ręcznik papierowy).

Osuszone frytki wrzucamy do miski i dodajemy pół łyżki oleju rzepakowego, słonecznikowego lub oliwy z oliwek (na blogach kulinarnych pisano by dać trzy łyżki ale pół też wystarcza, dziś użyłam oleju rzepakowego). Teraz mieszamy ręką frytki w misce tak by nam się ładnie otłuściły (pół łyżki oleju wystarczyło na dwie blachy frytek).

Frytki układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia tak by się nie stykały i przyprawiamy do smaku (użyłam lubczyku i oregano).



Blachę wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. pieczemy.... na oko ale te 30 minut minimum musimy odczekać. Ponieważ miałam do upieczenia dwie blachy frytek, w piekarniku włączyłam zarówno dolną jak i górną grzałkę i po ok. 20 minutach zamieniłam je miejscami.

Po upieczeniu solimy do smaku i voilà!




Subiektywnie oceniając uważam, że tak przygotowane frytki są dużo lepsze od tych przyrządzanych w tradycyjny sposób. W domu nie śmierdzi olejem a i na żołądku lżej.




sobota, 22 listopada 2014

Walczymy!!

Chociaż główne blogowanie przeniosłam prawie w całości na fejsbukowego fanpejdża to wiem, że jest grupa osób niefejsbukowych które śledzą moją aktywność :)

A zatem ponad miesiąc po poprzednim wpisie należy zdać relację z moich poczynań.

Wydaje mi się, że wreszcie udało się usystematyzować trening. Wcześniej wychodziłam na trening wtedy kiedy naszła mnie na to ochota i tyle. W tej chwili są to obowiązkowo trzy lub cztery treningowe dni w tygodniu. Chciałabym dojść do pięciu treningowych dni i myślę, że od stycznia tego spróbuję (wszak trzeba jakieś postanowienie noworoczne mieć).

Koniec października przechorowałam dość mocno. Rzadko choruję (wręcz bardzo rzadko) więc jak już mnie dopadnie jakiś bakcyl to choruję na maksa i ze zdwojoną siłą. Tak więc tydzień dosłownie miałam wyjęty z życiorysu.

Od 1 listopada wprowadziłam dość poważne zmiany (a co będę do stycznia czekać).

Po pierwsze i najważniejsze: DIETA - i to nie w sensie dieta cud (cud jak nie umrzesz z głodu, cud jak schudniesz), żadne Dukany srany ...... nie nie. ZMIANA SPOSOBU ŻYWIENIA NA ZRÓWNOWAŻONY I ZDROWY.

Główne założenia:
- Gotuję zdrowiej, lżej
- Śniadanie podstawowym posiłkiem jest
- Kiedy nie chce mi się jeść śniadania przypominam sobie punkt powyższy.
- Jedyny napój słodzony jaki jest dopuszczalny to kawa
- Jedyne słodycze jakie są dopuszczalne to owoce
- Pieczywo tylko rano do śniadanka (oczywiście razowe, graham, pełnoziarniste itp. wciąż szukam 
   ulubionego)
- Sobota jest dniem rozpusty i wtedy mogę pozwolić sobie na odrobinę produktów zakazanych.

Niby tylko zmiana sposobu żywienia ale wiązała się z ogromną zmianą we mnie samej. Jem regularnie 5 posiłków (oprócz sobót). Najtrudniejsze było zrezygnowanie z cukru. Nie słodzę herbaty,nie jem czekolady, nie dodaje cukru do jedzenia itp. I po trzech dniach okazało się, że odstawianie cukru jest jak rzucanie fajek. Dopóki masz świadomość, że w każdej chwili możesz po niego sięgnąć i spożyć nie ciągnie cie do niego. Gdy twoja podświadomość otrzyma informacje, że cukru ci nie wolno to zaczynają się schody. Mimo zjedzonego posiłku twój mózg wysyła sygnały, że nadal jesteś głodny. Głodny ale nie na pyszne brokuły z kaszą gryczaną. Głodny na czekoladę, czipsy, ciasteczka itp. Cały bajer polega na tym by odróżnić kiedy organizm faktycznie jest głodny a kiedy jest spragniony cukru.

Ale skoro rzuciłam papierosy to i z cukrem sobie poradzę. Jedyny słodzony napój w diecie to kawa. Piję rano czarną mocną sypaną tzw. siekierę i w tej chwili zamiast dwóch i pół daję jedną łyżeczkę. Zamiast trzech siekier dziennie piję tylko jedną tylko rano. Drugą i trzecią siekierę zastąpiłam kawą zbożową z mlekiem i łyżeczką cukru parzoną w dużym półlitrowym termicznym kubku i popijaną przez resztę poranka.

Kryzys przychodzi gdy wchodzę do mojego osiedlowego sklepiku. Przy kasie kochane Panie ekspedientki ustawiają pyszne ciasteczka półfrancuskie z serem lub dżemem, muszelki (kruche ciacho, czekolada i dżem) lub półfrancuskie kakaowe pałeczki. I jak kiedyś cieszyłam się gdy kupiłam sobie całą siatkę tak teraz cieszę się za każdym razem gdy uda mi się ich nie kupić (raz nie wytrzymałam :(  ).

Nie wiem jak dokładnie śledzicie moje wpisy ale część z was wie jaką miłością pałam do gotowania. Gdyby to ode mnie tylko zależało  to w mojej kuchni wystarczyłaby tylko mikrofalówka w której można podgrzać mrożną pizze z szynką ;)
Ale ponieważ stworzyłam sobie reżim żywieniowy to teraz nie pozostało mi nic innego jak zacząć gotować tak na serio.
Wymyślanie obiadów jak na razie sprawia mi mnóstwo frajdy, choć najczęściej na moim talerzu gości kasza gryczana i kurczak z warzywami (na parze). Gotowanie na parze okazało się być szybkie, smaczne  i zdrowe. A brokuły z czerwoną papryką, marchewką, kukurydzą przyprawione bazylią i lubczykiem to po prostu niebo w gębie.

Poniżej wersja z kaszą jęczmienną :)
Może i nie wygląda pięknie ale smakuje bosko :)

Kolacja to zazwyczaj jakieś warzywne sałatki, najczęściej ogórek i pomidor choć bywało i tak, że zadowoliłam się pudełeczkiem koktajlowych pomidorków.

Na śniadanko zaś chlebek lub bułeczka z wędliną, żółtym serem (och wiem, że nie powinnam) i jakaś zielenina. Drugie śniadanie to jogurt z otrębami lub jakimś innym dodatkiem (miód, dwa orzechy włoskie itp.)

Moja waga 1 listopada wskazywała 83,5 kg. 21 listopada moja waga pokazała 80.5 kg  Ważę się zawsze o tej samej porze tj. rano 7:00 po umyciu zębów a przed wypiciem kawy :) Ciekawe było, że 80,5 kg waga wskazała już tydzień temu a potem... wskazanie poszło w górę do 81,2 kg. Jednak tłumaczę to przyrostem masy mięśniowej ;)

Podobno jednak nie waga a wymiary dają lepszy obraz postępów. Tak więc wrzucam screen mojego notesu w którym wymiary grzecznie spisuję:






Największy ubytek widać tam gdzie jest najwięcej tkanki tłuszczowej czyli na oponce (nie wiem jak fachowo nazywa się ten zwał tłuszczu na brzuchu). I wierzcie mi - to jest mega motywacja by dalej trzymać się diety i ćwiczyć.

A wracając teraz do ćwiczeń. Za namową  mojej bardzo dobrej koleżanki kupiłam karnet do jednego z siemianowickich fitness klubów. Początkowo spróbowałam Zumby do której zawsze miałam dystans i tak do końca nie wierzyłam w jej moc. I o ile pierwsze zajęcia to było bardziej wpatrywanie się w ruchy instruktorki o tyle na drugich kazało się, że te ruchy dość łatwo zapamiętać i co więcej każdy układ uruchamia inną partię mięśni. Ale w ofercie klubu jest cała masa innych zajęć. Spróbowałam zajęć o jakże wymownej nazwie "fat burning" i "płaski brzuch". Okazało się, że przy tych zajęciach zumbę mogę wrzucić w kategorię "relax". Karnet mi się skończył ale nic to ponieważ klub honoruje karty sportowe które są dostępne w socialpakiecie w mojej pracy i w chwili obecnej czekam na kartę która lada dzień powinna do mnie dotrzeć. Do wypróbowania z oferty klubu zostało mi jeszcze mnóstwo zajęć (joga, pilates, tabata, bpu).

Moje kochane kije chwilowo stoją w kącie i się kurzą. Zaledwie kilka razy podczas ostatniego miesiąca byłam na spacerze z nimi. Mimo to w swoje szeregi przyjęła mnie grupa Silesia Nordic Team - bodaj najbardziej utytułowany team nordicowy w Polsce. Obawiam się, że na chwilę obecną jestem jedynym członkiem tej ekipy który nie odniósł żadnego poważnego zwycięstwa w tej dyscyplinie (choć podobno nordic walking tak oficjalnie dyscypliną sportową nie jest).

No i na koniec postępy w bieganiu. Kolana zaczęły tolerować moją wagę więc mogę do biegania wracać. Z treningu na trening czuję postęp. Biega mi się coraz łatwiej i wreszcie zaczynam sobie przypominać co ja w tym widziałam. powoli do biegowych treningów wprowadzam podbiegi i przebieżki i na efekty nie musiałam długo czekać bowiem w tej chwili jestem już wstanie spokojnym wolnym tempem bez przerw na marsz przebiec 5 km. Teraz już tylko bym chciała szybciej, mocniej, dłużej :) I to jest dobry prognostyk na przyszłość. A pobieganiu lubię zejść do piwnicy i jeszcze chwilę poboksować na worku ;)

W między czasie nadal znajduję z powodzeniem czas na granie na konsoli i czytanie książek :)


No i na koniec wpisu: Cóż by była ze mnie za matka gdyby się nie pochwaliła swoim potomstwem :)



Jeżeli wpis jest niespójny to przepraszam was bardzo ale pisałam go z przerwami przez 4 godziny ;)









czwartek, 9 października 2014

Beti Bloguje!!!

'Próbuję i próbuję i zebrać się za napisanie tego posta nie potrafię. Doba skróciła się o jakieś 24 godziny i nie nadążam za rzeczywistością. Dwójka dzieci bywa dość mocno absorbująca (nie wiem coja sobie wyobrażałam)

No ale obiecałam relacjonować wam moją walkę z kilogramami i słowa dotrzymuję.

Walka idzie mi jak po grudzie. I bymajmniej nie dla tego, że nie mam ochoty ćwiczyć. Moim największym wrogiem w walce z kilogramami okazał się... apetyt.  Codziennie rano kupując bułeczki na śniadanko ciemna strona mocy kazała mi kupować francuskie ciasteczka z serem ustawione tuż przy kasie. Potem jadłam je czując wyrzuty sumienia. To z kolei sprawiało, że wpadałam w podły nastrój. No a wiadomo co kobieta robi jak jest w podłym nastroju - je słodkości.

No ale po kolei.
Zaliczyłam już poporodowe bieganie. Był już nawet pierwszy poporodowy start w zawodach. Czternastego września pobiegłam razem ze znajomymi z pracy w imprezie Business Run. Do przebiegnięcia miałam dystans 3,9 km. Założenie było proste - zmieścić się w 30 minutach. Udało się! Ostatecznie wyrobiłam się w 28 minut.  Organizacyjnie impreza nie powalała ale przyznać trzeba, że przynajmniej pakiet startowy był bogaty.




Niestety przygotowania do biegu jak i sam bieg zaowocowały bólem kolan. Okazało się, że 85 kilogramów na liczniku to za dużo dla moich stawów i te postanowiły odmówić współpracy.

No ale od czego są kije. Spacery z kijami okazały się czystą przyjemnością. Co ważne nie musiałam czekać aż znajdę opiekę dla Marysi. Mała spaceruje razem ze mną i wygląda na to, że jej to pasuje!


I w ten sposób - z kijami i w chuście - wystartowałyśmy w Drugim biegu fundacji Biegamy z Sercem. Uwielbiam fundacyjne imprezy. Atmosfera na nich jest przesympatyczna a przy okazji opłata startowa przekazywana jest na szczytny cel. 



                                         



Wiec tak pokrótce to wygląda. Marysia w chuście wzbudza nie lada sensację ale ponieważ obie jesteśmy zodiakalnymi lwami to nie mamy nic przeciwko temu  ;-) 
Kijkując z Marysią w chuście mogę też więcej czasu aktywnie spędzać z Alicją która przykładowo jeździ obok mnie na rowerze. I tu w zasadzie mogłabym wpis zakończyć ale.....

Przedstawię wam jeszcze mojego nowego przyjaciela :

                                    

Worek treningowy. Cudowne narzędzie do ćwiczeń. Można się porządnie wyżyć, odstresować a jednocześnie spalić całkiem sporo kalorii. No i co ważniejsze nie jest drogi. Wystarczą dwa metry kwadratowe wolnej przestrzeni i ktoś z pożądną wiertarką kto pomoze nam go zawiesić. 
Ja się zakochałam w boksowaniu. 


Waga poleciała o 3 kilogramy w dół co przy ilości spożywanych posiłków uważam za całkiem dobry wynik. Od 1 października nie jadam słodkości. Ograniczyłam cukier do minimum. Słodzę tylko kawę. 
No i pomału próbuję wracać do biegania. Po ostatniej pięciokilometrowej pętli kolana się nie odezwały a to dbrze rokuje na przyszłość.  

Ponieważ ostatnio z bieganiem mi nie podrodzeva i inne formy aktywności dość ochoczo goszczą w moim planie treningowym (jakim planie? Ja nie mam planu) to nazwa bloga "Beti na biegowej ścieżce" trochę się zdezaktualizowała (nie wiem czy dobrze to napisałam) postanowiłam zmienić nazwę na krótszą, bardziej chwytliwą i jeszcze bardziej egocentryczną. 
Od tej pory beti nie biega a "Beti bloguje" i pod taką nazwą będę widoczna zarówno w googlach jak i na facebooku - ponieważ każdy szanujący się blogger ma własny fp na fb ;-)




czwartek, 4 września 2014

Nowy początek



Ten wpis powinien był pojawić się tydzień temu ale cały czas nie miałam czasu by do tego się zabrać. Teraz piszę robiąc przerwy i nie wiem czy przy tym poście będzie widniała data 3 czy 4 września.


17 sierpnia urodziłam drugą córeczkę. Marysia urodziła się o 10:30 w pełni zdrowa. Dla tych nielicznych którzy to czytają a jakimś dziwnym cudem nie posiadają konta na facebooku podam ciekawostkę. Data narodzin Marysi jest dla nas niezwykła. Otóż ja urodziłam się 16 sierpnia a mój małżonek 18 sierpnia i odkąd się znamy (poznaliśmy się 17 sierpnia nomen omen) żartowaliśmy często,że do kompletu brakuje nam dziecka urodzonego 17 sierpnia. Gdy zaszłam w ciążę i obliczyliśmy termin porodu (17 sierpnia) wiedzieliśmy, że właściwie jest to nie możliwe by tak się stało bo tylko 2% porodów ma miejsce dokładnie w dniu na kiedy był wyznaczony termin.W związku z tym jestem chyba pierwszą kobietą, która gdy zaczęły się skurcze porodowe, wybuchnęła śmiechem.

No ale ja nie o tym miałam tu pisać.

Pora na garść statystyk. Otóż zachodząc w ciążę ważyłam 68 kg i nosiłam rozmiar 40 - 42. Dzień przed porodem ważyłam 91 kg i nosiłam.... spadochron zamiast ubrania ;) Przytyłam zatem 23 kg w 9 miesięcy!!!

Dwa tygodnie po urodzeniu Marysi moja waga wskazuje oszałamiające 84,7 kg a mój rozmiar to 44 w porywach do 46 czyli podsumowując - jest tragicznie.

No i właśnie po to powstał ten blog. By pokazać wszystkim mamuśkom przyszłym czy obecnym, że po pierwsze - jak widać aktywny tryb życia w ciąży nie gwarantuje, że po porodzie nie będzie masy niepożądanych kilogramów. Po drugie by pokazać wszystkim (najbardziej sobie), że da się szybko wrócić do formy z przed ciąży. Po trzecie i najważniejsze: jak pogodzić opiekę nad dziećmi i domem z treningami.

Plan na najbliższe 4 miesiące mam prosty. Chcę odzyskać formę (nie była ona jakaś oszałamiająca ale jakaś zawsze była). Do wigilii Bożego Narodzenia chciałabym zejść do wagi 75 kg. I to jest plan minimum.
Zrobiłam fotki swojej wagi z obecnym wskazaniem oraz siebie teraz (uwaga zdjęcia nie przeznaczone dla osób wrażliwych).

Zadanie jest o tyle utrudnione, że nie mogę wprowadzać diety odchudzającej, ograniczać jedzenia, pić herbatek. Ba! Ja nawet muszę jeść więcej niż zwykle (o ok. 500kcal) ponieważ Marysia jest karmiona naturalnie. I teraz ktoś mógłby  krzyknąć "hola! przecież karmiąc piersią kobiety i tak chudną!". No więc 5 lat temu gdy urodziłam Alicję tak myślałam. Może i część kobiet chudnie karmiąc piersią.... ja niestety do nich się nie zaliczam.

Za powrót do formy wzięłam się od poniedziałku. Zaliczyłam już pierwszy marsz z kijkami - cudownie było wrócić na ścieżki Bażantarni. Dziś zaliczyłam szybki spacer z wózkiem (12 km) do skansenu i z powrotem. Do tego dojdą jeszcze ćwiczenia na piłce, stepperze skrętnym, rowerku stacjonarnym i rolką do ćwiczenia mięśni brzucha. Nie mogę też zapominać o ukochanej konsoli na której już nie tylko kciuki będę trenowała. W poniedziałek 8 września planuję wrócić do biegania. Na początek dobrze mi zrobi trening z grupą slow running na spotkaniu NIGHT RUNNERS :D

Gdybym miała stosować się do rad zawartych we wszelkich poradnikach dla świeżo upieczonych mam to do treningów wróciłabym dopiero w październiku albo jeszcze później. Niemniej jednak zwracam uwagę, że po porodzie stawy są nieco "rozluźnione" i łatwiej o kontuzję (kolana i biodra to miejsca szczególnej troski) więc jeśli komuś przyjdzie do głowy kiedyś mnie naśladować to przestrzegam w tym miejscu przed tak rychłym i intensywnym braniem się za siebie.

DUŻA BETI


Co tydzień będę zdawać relację z postępów. Aha no i na horyzoncie już mam pierwszy poporodowy start. 14 września biegnę w Katowice Buisness Run :) :)

czwartek, 31 lipca 2014

Z kijami przez 9 miesięcy

Kilka krótkich wpisów a mojego pseudo bloga odwiedziliście prawie 1100 razy... nie wiem co prawda jak dużo was jest ale statystyki mówią, że doczekałam się stałych czytelników. Nie będę ukrywać, że jest mi z tego powodu bardzo miło i, że (jak przystało zodiakalnemu lwu) łechta to moje ego ;)


Można powiedzieć, że tym wpisem chce podsumować 9 miesięcy kijkowania we dwoje. Co prawda blog działa raptem trzy miesiące ale gdybym wiedziała, że opisywanie moich ciążowych zmagań z kijami tak się spodoba to założyłabym go wcześniej.

Powinnam w tym miejscu wkleić statystykę ile to kilometrów nie przeszłam, w ilu zawodach nie wzięłam udziału i tak dalej.... Sory ale statystyki nie będzie bo z natury człowiekiem jestem roztrzepanym i niesystematycznym a co za tym idzie nie liczyłam kilometrów ( nie zawsze pamiętałam o endomondo) a już tym bardziej nie liczyłam startów w zawodach. Co warte odnotowania to zajęcie trzeciego miejsca w kategorii wiekowej w Marszu Nordic Walking na Stadionie Śląskim (6 miesiąc ciąży), przedreptane 10 km w Europie Centralnej (6 miesiąc ciąży) i czwarte miejsce w kategorii wiekowej w Marszu o Puchar Starosty Powiatowego w Czeladzi (8 miesiąc ciąży). No... pochwaliłam się ;)

Nie będę tutaj żadnej kobietki przekonywać do tego, że warto w ciąży się ruszać, uprawiać nordic walking bo tego nie wiem. Wiem, że mnie to sprawiało mnóstwo frajdy, pozwalało się odprężyć i zrelaksować. Dodatkowo całą ciążę miałam podręcznikową a wyniki wszystkich badań w idealnej normie (no dobra raz mi hemoglobina trochę poszła w dół ;) ). Nie wiem czy to ruch wpłynął na wyniki czy dobre wyniki wpłynęły na to, że miałam ochotę się ruszać. Pewne jest jedno ... to na pewno nie przez zdrową dietę. Na tym to ja się nie znam a moim ulubionym ciążowym przysmakiem jest kanapka "filet o fish" z popularnego fast fooda.

Jeżeli jednak jakaś ciężarówka oczekiwałaby porad co do tego typu aktywności fizycznej to mogę coś skrobnąć. Mianowicie:
1.Nordic walking w ciąży jest dobry tylko wtedy gdy lekarz potwierdzi, że ciąża przebiega prawidłowo i bez komplikacji - to jest podstawa bez której o kijkowaniu nie ma co nawet myśleć.
2.Nawet jeśli nigdy z tym sportem nie mieliśmy do czynienia, nic nie stoi na przeszkodzie by zacząć właśnie teraz. Szczególnie jeżeli przed zajściem w ciąże uprawialiśmy jakiś sport. Nordic walking pozwoli nam zachować względną formę podczas gdy większość dyscyplin sportowych musimy wyrzucić z harmonogramu. Nie pobiegamy, nie pójdziemy na zumbę, tenisa czy w końcu nie potrenujemy z Matką Boską Chodakowską ;)
3.Kijkowanie w późniejszych etapach ciąży pomaga świetnie odciążyć kręgosłup. Pod warunkiem, że chodzimy poprawnie technicznie. Co do techniki.... oj nie nie będę się rozpisywać bo to najlepiej jest pokazać. Niemniej służę pomocą gdyby któraś ciężarówa chciała spróbować :)
4.Za ten punkt to pewnie mój kijkowy mentor zmyje mi głowę (tak Karol to o tobie) ale Nordic Walking jest względnie tanią formą sportu. Wystarczą nam kije trekingowe za 40 zł z marketu i wygodne buty (ja od takiego sprzętu zaczęłam). Owszem najlepiej byłoby zaopatrzyć się w kije przeznaczone do nordic walkingu jednak wtedy czeka nas wydatek powyżej 150 zł.

Na dzień dzisiejszy kije odstawiłam do kąta. Może inna mamuśka się znajdzie co i w 38 tygodniu jeszcze będzie maszerowała z kijami bo ja już odpadłam. Teraz pozostaje mi sprawdzić czy aktywność w ciąży wpływa na przebieg porodu a porównanie będę miała bo poprzednim razem nie ruszałam się wcale, roztyłam się jak balon, brzuch nie mieścił się w drzwiach i w ogóle była masakra. Spoko - opisywać porodu nie będę ;) Chociaż podobno teraz modne są relacje "live" na facebooku ;)


Na bloga wrócę jak dojdę do siebie po porodzie i wrócę do treningów. Oj będzie się działo. Zamierzam wykorzystać tego bloga jako motywator. Będą treningi zarówno z kijami jak i bez nich. Będą starty w zawodach, walka z kilogramami i z dietą. Ale przede wszystkim będzie walka z sobą i własnymi słabościami. Do tego przetestuję nową formę sportu "Baby NW" - czyli kikowanie z maluchem w chuście (tak jest coś takiego).

Na koniec dorzucam kilka fot z ostatnich 9 miesięcy:


 
Tak blisko pucharu....... ;)










Ostatni start, Pan Kazio obok no i ja chyba nie trzeba tłumaczyć gdzie :)


środa, 16 lipca 2014

Sobotnia niespodziewajka w Czeladzi

Znów z opóźnieniem piszę ale jakoś ostatnio mam problemy z koncentracją i skupieniem się.

Sobotni poranek spędziliśmy w Czeladzi.Odbywała się tam impreza pod hasłem "Bieg po zdrowie" w ramach której organizowano między innymi bieg na 60 m dla przedszkolaków i głównie z tego powodu tam pojechaliśmy. Okazało się, że oprócz biegu dla dzieci i biegu głównego na 5 km jest też marsz Nordic Walking na 3 km więc żal było taką okazję przepuścić. Pogoda była całkiem przyjemna a i paru znajomych się trafiło.

Jako pierwsza startowała Ala. Trochę się zdziwiliśmy jak zobaczyliśmy "przedszkolaki na starcie". Może i moja pociecha jest drobna ale startowała razem z dziećmi przerastającymi ją o półtorej głowy. Niestety nie zwróciliśmy uwagi przy zapisach, że do tej kategorii zaliczane są też dzieci z rocznika 2007 (sic!). Nie tylko nas to oburzyło no ale nic już nie dało się zrobić. Dziewczyny wystartowały. Alicja metę przekroczyła jako czwarta a przed nią przybiegły trzy najwyższe dziewczynki więc uważamy, że i tak odniosła wielki sukces. Każdy przedszkolak otrzymał słodki upominek i naklejkę na samochód z herbem Czeladzi (mam na zbyciu jak by ktoś chciał :P).

Następnie startowałam ja :D Ludzie na starcie gapili się na mnie jak bym w ciąży była i nie wiele brakowało by zaczęli mnie palcami pokazywać. No doprawdy nie wiem o co im chodziło ;) Jakież było moje zdziwienie gdy na lini startu z kijami w dłoniach zobaczyłam moje biegowe fatum Pana Kazia. Pan Kazio jest miłym panem po 70 którego pierwszy raz spotkałam w zeszłym roku na Biegu Korfantego. Kiedy Pan Kazio mnie wyprzedził odechciało mi się po prostu biec. Myślałam "dobra Beti to był pierwszy start no mogło się zdarzyć że emeryt cię wyprzedził". Jednak Pan Kazio notorycznie na kilku kolejnych biegach mnie wyprzedzał za każdym razem kradnąc mi motywację by biec dalej. Z czasem już przed startem go wypatrywałam by ustawić się za nim i nie dać mu szansy na wyprzedzenie mnie dzięki czemu motywacja i ambicja mnie nie opuszczała. Pan Kazio dobrze też wie jak na mnie działa więc gdy teraz znów spotkaliśmy się na lini startu ja profilaktycznie ustawiłam się za nim. Ruszyliśmy. Trasa przyjemna i miła. Mnie szło się lekko ( o ile można lekko kijkować w dziewiątym miesiącu ciąży) i przyjemnie. Po około kilometrze zobaczyłam, że.... doganiam Pana Kazia!!! No tego to bym się nie podziewała. Gdy się z nim zrównałam zagadałam go co to się stało, że zamiast biec idzie z kijami no i okazało się, że biedny Kazio ma kontuzje nogi i musi na chwile bieganie odpuścić. Co więcej okazało się że pierwszy raz idzie z kijami (patrząc na jego technikę to w życiu bym nie pomyślała). Pan Kazio pozwolił mi się wyprzedzić ale i tak już do samej mety słyszałam za plecami jego kije.  Tym razem nie ukończyłam biegu ostatnia, za mną dotarło do mety jeszcze kilka osób więc wynik całkiem  niezły.

I teraz tytułowa niespodziewajka. Przy dekoracji zawodników okazało się, że czwarte miejsca też są honorowane (przedszkolaków niestety to nie dotyczyło) i załapałam się w swojej kategorii wiekowej na to zaszczytne miejsce. Moje zdziwienie było zrozumiałe ale miny organizatorów i zawodników kiedy wyszłam (wykulałam się z moim brzucholem) po odbiór nagrody były bezcenne :)

Niestety nie umiem znaleźć żadnych fotek z tej imprezy, a szkoda. 


Obawiam się jedynie, że to był ostatni start "we dwoje" no chyba, że uda się jeszcze wyskoczyć w niedzielę na Bieg Dzika o ile temperatura nie przekroczy 30 stopni :)





piątek, 11 lipca 2014

Beti przepis na... sałatkę z makaronem i kurczakiem

Od tygodnia siadałam do napisania tego posta no ale w końcu się zmobilizowałam.

Moja (nie chwaląc się) popisowa sałatka z makaronem z zupek chińskich i kurczakiem robi furorę na każdym spotkaniu ze znajomymi. Przyjaciele wiedzą już, że jak jest u nas impreza to na 100% będzie też ta sałatka. Wielu pytało mnie o przepis i wielu próbowało ją zrobić tak jak ja.... ale jakoś zawsze coś w niej im nie pasowało.

Podaję na początku listę zakupów:

- Zupka chińska VIFON Kurczak Curry - ta a nie żadna inna - sztuk 5
- Po jednej papryce żółtej, czerwonej i zielonej
- Puszka lub dwie kukurydzy - ja daje dwie
- Jedna pierś z kurczaka
- Majonez - mały


Wracamy do domu i bierzemy się za przygotowanie.
Bierzemy garnek z pokrywką (lub jakiś większy pojemnik z pokrywką) i nasze chińskie zupki. Przed otwarciem zupek starannie kruszymy makaron - im mniej grudek makaronu zostanie tym lepiej. Makaron wsypujemy do garnka.
I TERAZ TAJEMNICA SMAKU SAŁATKI: w każdej zupce jest saszetka z trzema przyprawami. Wywalamy saszetkę z olejem a do makaronu dodajemy zawartość torebek z warzywami i mixem przypraw. Z każdej zupki dodajemy przyprawy...  to w nich tkwi cały urok tej sałatki. Mieszamy przyprawy z makaronem.

Teraz makaron i przyprawy zalewamy wrzątkiem. Ja zazwyczaj nalewam wody na równo z linią makaronu. Przykrywamy i czekamy ok. 10 minut.
W tym czasie kroimy drobno paprykę (ja do tego zatrudniam męża bo sama tak drobno pociachać nie umiem), im drobniej tym lepiej. Ten sam los co papryce fundujemy piersi z kurczaka z tą różnicą że pierś z kurczaka przysmażamy na patelni (oczywiście pamiętamy o dodaniu pieprzu i soli)

Po 10 minutach odkrywamy nasz makaron - woda powinna całkowicie w niego się wchłonąć. Wrzucamy kukurydzę (oczywiście wcześniej z puszki odlewamy wodę), paprykę i kurczaka. Mieszamy. Dokładamy dwie łyżki majonezu (nie dajemy za dużo - sałatka nie może być zbyt "mokra") solimy i pieprzymy do smaku i VOILÁ.



BON APPETIT

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Weekend dla każdego :)

Nie pierwszy już raz udaje mi się tak zorganizować weekend by każdy z nas znalazł coś miłego dla siebie. Tak było i tym razem.

Piątek.
Wysłałam Rafała z moim ojcem na ryby, załatwiłam mamę do opieki nad Alicją, spakowałam kije do auta i ruszyłam do Parku Śląskiego. Ten wieczór stanowczo cały ma być dla mnie. W parku organizowano już po raz drugi Bieg dla Słonia. Memoriał sportowy dla uczczenia himalaisty Artura Hajzera który znowu przyciągnął ponad 1000 biegaczy to impreza której nie mogłam sobie tak po prostu odpuścić. Widok tysięcy latarek czołówek rozświetlających park robi niesamowite wrażenie. Trasa wiedzie po dużej pętli rowerowej czyli liczy niespełna 7 km. Ponieważ ja zamiast biec miałam iść z kijkami załatwiłam sobie z organizatorem trasę skróconą do 4km. Dwoje znajomych z Night Runners dzielnie mi na tej trasie towarzyszyło mimo, że nie musiało. Przekonałam się, że kijkowanie w ósmym miesiącu ciąży nadal jest możliwe choć na podium w jakichkolwiek zawodach nie mam co liczyć (na trasie wyprzedziły mnie dwa ślimaki ;) ). I mimo, że okoliczności dla których ta impreza jest organizowana są niezwykle smutne to atmosfera jaka tam panuje jest magiczna i niezwykle ciepła. Na tym biegu po prostu chce się być i już teraz zachęcam wszystkich bez względu na to czy biegają czy nie by przyszli za rok i poczuli tę niesamowicie sympatyczną atmosferę :)








Sobota.
Rafał dalej na rybach siedzi a my z Alą ruszamy na Pszczelnik na Bieg Lata. 5,5 km w pięknych okolicznościach przyrody. Frekwencja w porównaniu z Biegiem dla Słonia.... nie no, tu nie ma co porównywać. Na starcie może ok. 100 osób, no ale przynajmniej nie ma tłoku :) Okazało się, że dla Ali moje tempo chodu jest... zbyt wolne. Ponieważ zazwyczaj obie razem biegłyśmy (ja truchtałam ona biegła) lub ja szybko maszerowałam a ona biegła, to teraz gdy ja szłam powoli a Ala truchtała już na drugim kilometrze usłyszałam "maaaaamooooo nooogi mnie boooolą". Mało szczęki z wrażenia nie zgubiłam. Moje dziecko bolą nogi?? Sytuacja niespotykana no ale trzeba zaradzić. Próbowałam przyspieszyć ale jako, że jeszcze przez miesiąc muszę pełnić rolę organizmu żywiciela, mój mały "pasożyt" zdecydował, że tak szybko chodzić nie będę. Po kilku szybkich krokach dostałam zadyszki, zaczęło mi się kręcić w głowie i musiałam zwolnić. Koniec końców szłam wolniej niż na początku. (ślimaki wyprzedzając mnie wydawały dźwięk jak motocykle - "wziuuum").  Załamanie przyszło gdy zobaczyłam, że za mną idzie pan z obsługi czyli "koniec biegu". Pomyślałam, że ot przyszła ta wiekopomna chwila i pierwszy raz w życiu będę ostatnia. Na Alicję ów pan podziałał jak defibrylator i po odzyskaniu sił życiowych ruszyła do przodu jak rakieta. Jej udało się dobiec przed jeszcze jedną zawodniczką czyli była trzecia od końca, ja dumnie z uniesioną głową zamknęłam imprezę - teraz dla równowagi muszę kiedyś zdobyć pierwsze miejsce :)






Niedziela.
To był zdecydowanie dzień dla mojego męża. Mnie bolały plecy a Ala wstała lewą nogą. No ale w chorzowskim skansenie dziś był dzień piwowarów i bimbrownictwa. No więc jak dzień piwa to jakby nas mogło zabraknąć. Na miejscu dołączyliśmy do dwóch znajomych z NR. Wybór piw robił wrażenie choć już sam rozmach imprezy niekoniecznie (skansen potrafi bardziej zaszaleć). Popijając sobie różne piwka (ja tylko moczyłam usta :( ) przeczekaliśmy dwie ulewy pod wielkim kasztanem. Trzecia ulewa niestety nas dopadła już na środku drogi i nie miała zamiaru odpuszczać. Ja zmoknięta, Ala zmoknięta a mój małżonek nie zważając na strugi deszczu biegał od stoiska do stoiska po kolejne rodzaje tego jakże szlachetnego trunku. Tak, to popołudnie było zdecydowanie dla niego :)














poniedziałek, 23 czerwca 2014

Sportowisko czyli Alicja w roli głównej :)

Wpis z opóźnieniem robiony bo brakowało mi motywacji.

Szukając pomysłów na ciekawe spędzenie czasu w sobotni dzień trafiłam na "sportowisko". Imprezę dla dzieci organizowaną przy okazji dni miasta. Nie było nic ciekawszego do roboty to zapakowałam córę do auta i pojechałyśmy zobaczyć co to za "cudo".

Wydarzenie organizowane było na hali sportowej więc Alicja ubrana adekwatnie do sytuacji przystąpiła do zawodów. Składały się one z 11 dyscyplin takich jak: mini golf, kręgle, hokej na trawie, skoki w workach, łowienie rybek, bieg z piłeczką pingpongową na łyżce itp. Nie było jakiejś ogólnej klasyfikacji, po prostu każdy maluch musiał przynajmniej raz wziąć udział w każdej konkurencji. Zabawa fajna ale jednak okazało się, że dla mojej pociechy to za mało. Bieganie z hokejowym kijem po sali tak jej się spodobało, że chciała próbować dalej. Po prośbach byśmy jednak pojechały już do domu poddana jednak ruszyłam w stronę Pana obsługującego sprzęt do hokeja na trawie i zapytałam czy Alicja nie mogłaby na boku sobie postrzelać bramek. O dziwo miły Pan się zgodził i tak przez kolejne pół godziny mogłam podziwiać jak Ala z zapałem biega po sali z kijem i małą piłką. Co najdziwniejsze moja córa nigdy wcześniej nie interesowała się tym sportem (nawet nie wiedziała że istnieje odmiana hokeja bez łyżew). Patrząc jak sprawnie idzie jej ta zabawa Pan trener zaproponował mi bym we wrześniu przyszła z Alą na trening bo będzie ruszała sekcja hokeja dla przedszkolaków. Chyba nie pozostaje mi nic innego bo tydzień po tej imprezie Alicja w kółka pyta kiedy znowu zabiorę ją na hokej.
Zachciało mi się usportawiać dziecko.



Miasto mogłoby częściej organizować tego typu zabawy dla dzieciaków. W szarobure popołudnie to bardzo miła alternatywa dla siedzenia w domu :)







niedziela, 15 czerwca 2014

Miał być dzik a był suseł....

Miała być relacja z katowickiego "dzikiego biegu" w którym miałam wystartować razem z córą. Niestety w biegu nie wystartowałyśmy bo cała familia do 10:00 rano spała jak susły. I o ile u mnie taki mocny sen to nic dziwnego zważywszy na fakt, że o północy oglądałam mecz Anglików z Włochami o tyle w przypadku Alicji a już tym bardziej mojego małżonka jest to swego rodzaju anomalia.

A miałam opisać jak to fajnie jest przemierzać leśne ścieżki z kijkami w łapkach i pięciolatką truchtającą obok. Miałam opisać zalety uprawiania nordic walking w ciąży, jakie korzyści niesie ze sobą kijkowanie razem z dzieckiem i jak fajnie można razem niedzielę spędzić.

I tak już miałam sobie podarować pisanie dzisiaj ale ponieważ mecz Francja - Honduras jest jak na razie potwornie nudny to postanowiłam, że jednak coś tu napiszę.

Napiszę o dziku. Dokładniej o imprezie "Panewnicki Dziki Bieg" która odbywa się co miesiąc w lasach panewnickich w Katowicach. Właściwie cała regionalna społeczność biegaczy dobrze zna ten bieg. Nie spotkałam dotychczas biegacza ze Śląska który o "dziku" by nie słyszał. Reguły są proste: raz na miesiąc biegacze i kijkarze spotykają się w lesie w którym organizatorzy wyznaczyli pętle o długości zbliżonej do 5km. Zawodnicy mogą po tej pętli zrobić cztery okrążenia co w ostatecznym rozrachunku daje dystans zbliżony do półmaratonu. Po biegu siadają z kiełbaskami do wspólnego ogniska i tak przyjemnie spędzają niedzielne przedpołudnie. Pomiar czasu jest orientacyjny, klasyfikacja luźna, niemniej jednak dla każdego kto w ciągu roku na "dziku" pojawi się minimum 8 razy przewidziana jest statuetka.

Nie pamiętam w ilu dzikach do tej pory wystartowałam. Jednak ten bieg ma coś w sobie, że chce się na niego wracać. Trasę pokonywałam zarówno biegiem jak i z kijami, sama jak i z córą, jedną pętle a raz nawet trzy. Zawsze z uśmiechem. Najwięcej frajdy dają mi starty razem z Alicją. Bezczelnie z premedytacją przyznam, że rozpiera mnie duma za każdym razem kiedy moja mała córeczka przekracza metę pięciokilometrowego biegu.

Podsumowując jeżeli jeszcze ktoś z was o tym biegu nie słyszał to bardzo gorąco polecam. Bieg w pięknych okolicznościach przyrody i w sympatycznej atmosferze. Jeżeli ktoś z was dopiero zaczął biegać lub kikować to jest to świetna impreza na debiut i sprawdzenie swoich możliwości. A jeżeli jakaś mamuśka chciałaby swoje dziecko rozruszać to również nie widzę lepszej alternatywy (przecież maluch nie musi cały czas biec).

Jednocześnie informuję, że organizator za reklamę nic mi nie zapłacił ;) ;)
 Na koniec kilka naszych fotek z "dzików":

Pierwszy wspólny dzik :)

Fotka z kwietniowego dzika : Moja córa, ja w piątym miesiącu ciąży i za mną moja rodzicielka :)

Ala wbiega na metę :D