poniedziałek, 30 czerwca 2014

Weekend dla każdego :)

Nie pierwszy już raz udaje mi się tak zorganizować weekend by każdy z nas znalazł coś miłego dla siebie. Tak było i tym razem.

Piątek.
Wysłałam Rafała z moim ojcem na ryby, załatwiłam mamę do opieki nad Alicją, spakowałam kije do auta i ruszyłam do Parku Śląskiego. Ten wieczór stanowczo cały ma być dla mnie. W parku organizowano już po raz drugi Bieg dla Słonia. Memoriał sportowy dla uczczenia himalaisty Artura Hajzera który znowu przyciągnął ponad 1000 biegaczy to impreza której nie mogłam sobie tak po prostu odpuścić. Widok tysięcy latarek czołówek rozświetlających park robi niesamowite wrażenie. Trasa wiedzie po dużej pętli rowerowej czyli liczy niespełna 7 km. Ponieważ ja zamiast biec miałam iść z kijkami załatwiłam sobie z organizatorem trasę skróconą do 4km. Dwoje znajomych z Night Runners dzielnie mi na tej trasie towarzyszyło mimo, że nie musiało. Przekonałam się, że kijkowanie w ósmym miesiącu ciąży nadal jest możliwe choć na podium w jakichkolwiek zawodach nie mam co liczyć (na trasie wyprzedziły mnie dwa ślimaki ;) ). I mimo, że okoliczności dla których ta impreza jest organizowana są niezwykle smutne to atmosfera jaka tam panuje jest magiczna i niezwykle ciepła. Na tym biegu po prostu chce się być i już teraz zachęcam wszystkich bez względu na to czy biegają czy nie by przyszli za rok i poczuli tę niesamowicie sympatyczną atmosferę :)








Sobota.
Rafał dalej na rybach siedzi a my z Alą ruszamy na Pszczelnik na Bieg Lata. 5,5 km w pięknych okolicznościach przyrody. Frekwencja w porównaniu z Biegiem dla Słonia.... nie no, tu nie ma co porównywać. Na starcie może ok. 100 osób, no ale przynajmniej nie ma tłoku :) Okazało się, że dla Ali moje tempo chodu jest... zbyt wolne. Ponieważ zazwyczaj obie razem biegłyśmy (ja truchtałam ona biegła) lub ja szybko maszerowałam a ona biegła, to teraz gdy ja szłam powoli a Ala truchtała już na drugim kilometrze usłyszałam "maaaaamooooo nooogi mnie boooolą". Mało szczęki z wrażenia nie zgubiłam. Moje dziecko bolą nogi?? Sytuacja niespotykana no ale trzeba zaradzić. Próbowałam przyspieszyć ale jako, że jeszcze przez miesiąc muszę pełnić rolę organizmu żywiciela, mój mały "pasożyt" zdecydował, że tak szybko chodzić nie będę. Po kilku szybkich krokach dostałam zadyszki, zaczęło mi się kręcić w głowie i musiałam zwolnić. Koniec końców szłam wolniej niż na początku. (ślimaki wyprzedzając mnie wydawały dźwięk jak motocykle - "wziuuum").  Załamanie przyszło gdy zobaczyłam, że za mną idzie pan z obsługi czyli "koniec biegu". Pomyślałam, że ot przyszła ta wiekopomna chwila i pierwszy raz w życiu będę ostatnia. Na Alicję ów pan podziałał jak defibrylator i po odzyskaniu sił życiowych ruszyła do przodu jak rakieta. Jej udało się dobiec przed jeszcze jedną zawodniczką czyli była trzecia od końca, ja dumnie z uniesioną głową zamknęłam imprezę - teraz dla równowagi muszę kiedyś zdobyć pierwsze miejsce :)






Niedziela.
To był zdecydowanie dzień dla mojego męża. Mnie bolały plecy a Ala wstała lewą nogą. No ale w chorzowskim skansenie dziś był dzień piwowarów i bimbrownictwa. No więc jak dzień piwa to jakby nas mogło zabraknąć. Na miejscu dołączyliśmy do dwóch znajomych z NR. Wybór piw robił wrażenie choć już sam rozmach imprezy niekoniecznie (skansen potrafi bardziej zaszaleć). Popijając sobie różne piwka (ja tylko moczyłam usta :( ) przeczekaliśmy dwie ulewy pod wielkim kasztanem. Trzecia ulewa niestety nas dopadła już na środku drogi i nie miała zamiaru odpuszczać. Ja zmoknięta, Ala zmoknięta a mój małżonek nie zważając na strugi deszczu biegał od stoiska do stoiska po kolejne rodzaje tego jakże szlachetnego trunku. Tak, to popołudnie było zdecydowanie dla niego :)














poniedziałek, 23 czerwca 2014

Sportowisko czyli Alicja w roli głównej :)

Wpis z opóźnieniem robiony bo brakowało mi motywacji.

Szukając pomysłów na ciekawe spędzenie czasu w sobotni dzień trafiłam na "sportowisko". Imprezę dla dzieci organizowaną przy okazji dni miasta. Nie było nic ciekawszego do roboty to zapakowałam córę do auta i pojechałyśmy zobaczyć co to za "cudo".

Wydarzenie organizowane było na hali sportowej więc Alicja ubrana adekwatnie do sytuacji przystąpiła do zawodów. Składały się one z 11 dyscyplin takich jak: mini golf, kręgle, hokej na trawie, skoki w workach, łowienie rybek, bieg z piłeczką pingpongową na łyżce itp. Nie było jakiejś ogólnej klasyfikacji, po prostu każdy maluch musiał przynajmniej raz wziąć udział w każdej konkurencji. Zabawa fajna ale jednak okazało się, że dla mojej pociechy to za mało. Bieganie z hokejowym kijem po sali tak jej się spodobało, że chciała próbować dalej. Po prośbach byśmy jednak pojechały już do domu poddana jednak ruszyłam w stronę Pana obsługującego sprzęt do hokeja na trawie i zapytałam czy Alicja nie mogłaby na boku sobie postrzelać bramek. O dziwo miły Pan się zgodził i tak przez kolejne pół godziny mogłam podziwiać jak Ala z zapałem biega po sali z kijem i małą piłką. Co najdziwniejsze moja córa nigdy wcześniej nie interesowała się tym sportem (nawet nie wiedziała że istnieje odmiana hokeja bez łyżew). Patrząc jak sprawnie idzie jej ta zabawa Pan trener zaproponował mi bym we wrześniu przyszła z Alą na trening bo będzie ruszała sekcja hokeja dla przedszkolaków. Chyba nie pozostaje mi nic innego bo tydzień po tej imprezie Alicja w kółka pyta kiedy znowu zabiorę ją na hokej.
Zachciało mi się usportawiać dziecko.



Miasto mogłoby częściej organizować tego typu zabawy dla dzieciaków. W szarobure popołudnie to bardzo miła alternatywa dla siedzenia w domu :)







niedziela, 15 czerwca 2014

Miał być dzik a był suseł....

Miała być relacja z katowickiego "dzikiego biegu" w którym miałam wystartować razem z córą. Niestety w biegu nie wystartowałyśmy bo cała familia do 10:00 rano spała jak susły. I o ile u mnie taki mocny sen to nic dziwnego zważywszy na fakt, że o północy oglądałam mecz Anglików z Włochami o tyle w przypadku Alicji a już tym bardziej mojego małżonka jest to swego rodzaju anomalia.

A miałam opisać jak to fajnie jest przemierzać leśne ścieżki z kijkami w łapkach i pięciolatką truchtającą obok. Miałam opisać zalety uprawiania nordic walking w ciąży, jakie korzyści niesie ze sobą kijkowanie razem z dzieckiem i jak fajnie można razem niedzielę spędzić.

I tak już miałam sobie podarować pisanie dzisiaj ale ponieważ mecz Francja - Honduras jest jak na razie potwornie nudny to postanowiłam, że jednak coś tu napiszę.

Napiszę o dziku. Dokładniej o imprezie "Panewnicki Dziki Bieg" która odbywa się co miesiąc w lasach panewnickich w Katowicach. Właściwie cała regionalna społeczność biegaczy dobrze zna ten bieg. Nie spotkałam dotychczas biegacza ze Śląska który o "dziku" by nie słyszał. Reguły są proste: raz na miesiąc biegacze i kijkarze spotykają się w lesie w którym organizatorzy wyznaczyli pętle o długości zbliżonej do 5km. Zawodnicy mogą po tej pętli zrobić cztery okrążenia co w ostatecznym rozrachunku daje dystans zbliżony do półmaratonu. Po biegu siadają z kiełbaskami do wspólnego ogniska i tak przyjemnie spędzają niedzielne przedpołudnie. Pomiar czasu jest orientacyjny, klasyfikacja luźna, niemniej jednak dla każdego kto w ciągu roku na "dziku" pojawi się minimum 8 razy przewidziana jest statuetka.

Nie pamiętam w ilu dzikach do tej pory wystartowałam. Jednak ten bieg ma coś w sobie, że chce się na niego wracać. Trasę pokonywałam zarówno biegiem jak i z kijami, sama jak i z córą, jedną pętle a raz nawet trzy. Zawsze z uśmiechem. Najwięcej frajdy dają mi starty razem z Alicją. Bezczelnie z premedytacją przyznam, że rozpiera mnie duma za każdym razem kiedy moja mała córeczka przekracza metę pięciokilometrowego biegu.

Podsumowując jeżeli jeszcze ktoś z was o tym biegu nie słyszał to bardzo gorąco polecam. Bieg w pięknych okolicznościach przyrody i w sympatycznej atmosferze. Jeżeli ktoś z was dopiero zaczął biegać lub kikować to jest to świetna impreza na debiut i sprawdzenie swoich możliwości. A jeżeli jakaś mamuśka chciałaby swoje dziecko rozruszać to również nie widzę lepszej alternatywy (przecież maluch nie musi cały czas biec).

Jednocześnie informuję, że organizator za reklamę nic mi nie zapłacił ;) ;)
 Na koniec kilka naszych fotek z "dzików":

Pierwszy wspólny dzik :)

Fotka z kwietniowego dzika : Moja córa, ja w piątym miesiącu ciąży i za mną moja rodzicielka :)

Ala wbiega na metę :D

sobota, 14 czerwca 2014

Mundialowo

Czy wam też logo przypomina "facepalm"??

Zaczął się mundial w Brazylii. Piłkarskie święto (dla piłkarzy), maszynka do robienia pieniędzy (dla sponsorów) i miły przerywnik od szarej rzeczywistości (dla maluczkich).

Przed tegorocznymi mistrzostwami w naszej rodzimej telewizji bardzo często była puszczana reklama pewnego dostawcy telewizji kablowej. W reklamie głównym bohaterem jest poligamiczny obywatel jednego z ciepłych krajów. By móc w spokoju oglądać mecze kupił wszystkim swoim żonom (których było około 6-ciu sztuk) telewizory a do nich dokupił oczywiście pewną usługę reklamującej się firmy.
Portale internetowe prześcigały się w publikacji artykułów dla pań pod tytułami: "jak przetrwać mundial", "10 sposobów by twój facet nie zapomniał o tobie w trakcie mistrzostw" i "dlaczego kobiety nie lubią piłki nożnej".
Skąd wziął się ten stereotyp jakoby kobiety tak strasznie nie lubiły tego sportu? Pewna firma zajmująca się obsługą kart płatniczych przeprowadziła ostatnio badania z których wynika że 54% kobiet ogląda mecze międzypaństwowe, 42% śledzi również rozgrywki Ligi Mistrzów a tylko 5 % jest na bieżąco jeśli chodzi o rozgrywki polskiej ekstraklasy. Tak więc pogląd, że kobiety tak strasznie nie lubią piłki nożnej można śmiało włożyć między bajki.

Niemniej jednak dla tych 46% kobiet ja postanowiłam przygotować listę pt. "Dlaczego warto oglądać piłkę nożną" (na przekór wszystkim pismakom z polskich portali):

1. Jeśli nie masz faceta a dopiero na niego polujesz to wierz mi  nic nie zadziała na niego lepiej niż tekst "wiem na czym polega spalony" ;)
2. Zielony - kolor nadziei, kolor głupich, kolor natury no i kolor murawy. Podobno zielony odpręża
więc wpatrywanie się w zielony ekran przez 90 minut powinno zadziałać na nas niesamowicie kojąco i relaksująco - nie dotyczy meczów polskiej reprezentacji ;)
3. Mundialowe mecze to świetny pretekst do spotkania ze znajomymi. Zapraszamy przyjaciół, kupujemy tonę chipsów, skrzynkę piwa i nie przejmujemy się szykowaniem wymyślnych sałatek by pochwalić się swoimi umiejętnościami. Podczas meczu nikt nie zwróci uwagi na to co jest na stole a nie od dziś wiadomo, że chipsy i piwo to połączenie tak dobre jak ser feta i oliwki (kto by się przejmował kaloriami)
4. Podobno przeciętna rodzina spędza wieczór przed telewizorem -mąż przed jednym, żona drugim a dziecko przed trzecim - ewentualnie przed komputerem. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że nic bardziej nie integruje rodzinki niż wspólne kibicowanie.Podczas oglądania meczu nie musimy przecież rozmawiać tylko o piłce. Ciekawy mecz w telewizji jest świetnym pretekstem do spędzenia ciekawych 90 minut we wspólnym rodzinnym gronie na co na co dzień nie mamy czasu.
5. Przez 90 minut możemy bezkarnie i bezwstydnie gapić na wysportowane męskie sylwetki. Czasy szerokich koszulek z kołnierzykiem minęły bezpowrotnie i teraz na stadionach królują dopasowane do ciała koszulki. Jeżeli jeszcze trafimy na mecz Hiszpanów z Brazylijczykami (nie w tym mundialu) to do wysportowanego ciała dostajemy przystojną facjatę więc przyjemność jest tym większa ;)

Punkt piąty jest najważniejszy ale ja już teraz mogę pomóc w punkcie pierwszym:
Spalony jest wtedy gdy piłkarz do którego podawana jest piłka znajduje się za ostatnim obrońcą drużyny przeciwnej. Obrońca to nie bramkarz ;) Definicja bardzo ogólna ale podobno wiele kobiet nawet tego nie ogarnia. Więc nauczcie się laski na pamięć a i tak będziecie mogły zabłysnąć.





Na koniec jeszcze fotka moich miśków na stadionie jednego ze śląskich klubów - fotka z przed trzech lat i niestety średniej jakości.




Powyższy tekst niekoniecznie dotyczy meczów polskiej ekstraklasy - patrząc na poziom naszych grajków można się tylko zdenerwować ;)




czwartek, 12 czerwca 2014

Makaron z sosem słodko-kwaśnym i kurczakiem




Zainteresowanie moim pomysłem na pierogi przerosło moje oczekiwania. Wnioskuję zatem, że z tym gotowaniem to nie taki głupi pomysł ;)

Ponieaż popyt reguluje podaż postanowiłam stanąć na wysokości zadania i przygotować przepis na serio.
Moje popisowe danie obiadowe to makaron z kurczakiem i sosem słodko-kwaśnym. Rodzinka za nim szaleje no i oczywiście jest to danie szybkie i łatwe w przygotowaniu... choć nie tak łatwe jak pierogi.

Czego potrzebujemy?
- Makaron świderki (preferuję ten z lubelli)
- jedna pierś z kurczaka
- sos słodko-kwaśny w słoiku (chyba nikt nie myślał, że sama sos będę robić ;) )

Czas przygotowania? Jak "zepniemy poślady" to uwiniemy się w 25 minut.

Gotujemy wodę na makaron a w tym czasie ciachamy pierś z kurczaka w kosteczkę i wrzucamy na patelnie (dobrze jest wcześniej podgrzać na niej olej bo inaczej kurczak się przypali - sprawdzałam). Kurczaka na patelni solimy i pieprzymy wedle uznania. Jak już kurczak się podsmaży wrzucamy sos słodko-kwaśny na patelnię. Dobrze jest wcześniej wylać z niej olej wtedy nie będzie go czuć w sosie.
Makaron wrzucamy do gotującej się osolonej wody - no to wiadomo. Wedle upodobań robimy go al dente lub na miękko (byle nie za bardzo bo się rozgotuje - sprawdzałam)
Odcedzamy makaron,przypominamy sobie o pomieszaniu sosu z kurczakiem (inaczej się przypali - sprawdzałam) Makaron wrzucamy na talerze, na to wrzucamy sos z kurczakiem i jeżeli lubimy eksperymentować w kuchni posypujemy ziołami (ja nie lubię ale sprawdzałam i jest całkiem smaczne z bazylią i lubczykiem).


I tyle - obiad gotowy. Dobrze jest też zwrócić uwagę czy pod patelnią wyłączyliśmy gaz bo inaczej patelnia się może spalić - sprawdzałam ;)


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Biegamy w upale :)

Za oknem ponad 30 stopni Celsjusza i ani jednej małej chmurki. Żar leje się z nieba i najchętniej nie opuszczalibyśmy chłodnego (względnie) mieszkania.

Taka pogoda to zdecydowanie nie jest dobry moment by zaczynać przygodę z bieganiem. I odradzam to każdemu kto chciałby spróbować akurat teraz. Efekt będzie taki, że bardzo szybko się zniechęcimy a w dodatku łatwo można zrobić sobie krzywdę.

Natomiast jeżeli już biegamy jakiś czas to najprawdopodobniej mamy wypróbowane sposoby na walkę z upałem. Popytałam znajomych, zrobiłam sondę i sposobów kilka udało się do kupy pozbierać:

1. Biegamy o świcie lub po zmierzchu - niby sposób fajny ale nie gwarantuje sukcesu - bywa, że i o 22:00 jest za ciepło. O świcie jest najchłodniej jednak trening o tak wczesnej porze wymaga niesamowicie dużo silnej woli i samozaparcia :)
2. Biegamy z butelką wody (1,5l) w łapie - trochę niewygodne ale oprócz popijania możemy się wodą polewać a to przynosi olbrzymią ulgę.
3. Biegamy w mokrej chuście lub koszulce - i tak będą mokre i tak ;) parująca chusta czy koszulka świetnie chłodzi organizm - choć nie mam pewności czy to w stu procentach zdrowe.
4. Po treningu bierzemy chłodny prysznic ale kończymy go ciepło :) to jest sposób na oszukanie organizmu. Gdy zlejemy się ciepłą wodą po wyjściu z łazienki będziemy mieli wrażenie że jest przyjemnie chłodno.
5. Nie biegamy - upały nie będą trwały przecież przez wieczność. Czasem lepiej poczekać aż zrobi się chłodniej.  No chyba, że mamy arcy ważny start w weekend to wtedy korzystamy z powyższych punktów numer 2 i 3.


Warto również pamiętać o odpowiednim nawadnianiu. Powinniśmy pić dużo zarówno w trakcie treningu jak przed i po nim.
Zresztą pić w trakcie upałów powinien każdy bez względu na to czy biega czy nie.

W zeszłym roku zaliczyłam jeden taki hardkorowy start w upalne sierpniowe popołudnie. Było 34 stopnie w cieniu! Trasa asfaltowa w pełnym słońcu (z 15km tylko jeden był w cieniu) w dodatku mono pofałdowana. Z tego biegu nie pamiętam dużo ale pamiętam ludzi którzy z własnych węży ogrodowych polewali nas na trasie wodą. Pamiętam też, że w jednym miejscu strażacy z beczkowozu puścili kurtynę wodną. Może pamiętałabym więcej ale na 6 km dostałam zawrotów głowy i resztę trasy przeplatałam bieg z marszem. Jak do tej pory to były jedyne zawody podczas których za sobą widziałam samochód z napisem "koniec biegu". Limit czasu na pokonanie 15 km wynosił 2 godziny. Ja ukończyłam go z czasem 1 godzina 59 minut uważam, że to był najtrudniej zdobyty medal ze wszystkich które mam (pokusa by się poddać w trakcie biegu była ogromna)

I mimo wszystko polecałabym te zawody każdemu ale z tego co mi wiadomo to w tym roku przeniesiono ja na koniec sierpnia - podobno ludzie skarżyli się, że im za ciepło było czy coś :P


Poniżej dwie fotki z zeszłorocznego biegu w Jaworznie :D








czwartek, 5 czerwca 2014

Sposób na szybki, tani i smaczny obiad ;)

Ekonomiczne gotowanie według Beti ;)

Dlaczego ekonomiczne?
Bo oszczędzamy pieniądze, czas i nerwy :)

A na obiad jemy.... Pierogi. Pierogi nie byle jakie bo DOMOWEJ ROBOTY. W moim menu tym razem zagościły pierogi z :
mięskiem
truskawkami i białym serkiem
szpinakiem
ruskie

Składniki potrzebne do przyrządzenia:

- telefon komórkowy, smartfon
- plastikowe pojemniczki
- mama

I teraz uwaga! Chwila skupienia bo podaje przepis:

Weź do ręki telefon, wybierz z pośród kontaktów pozycje "Mama" lub "Mamusia" i zadzwoń. Gdy w słuchawce odezwie się ciepły, ukochany głos twej rodzicielki zapytaj czy nie miałaby ochoty w tym tygodniu zjeść pierogów ;) Po krótkiej konwersacji i zaznaczeniu, że takich pierogów jak ona to nie robi nikt na świecie, rozłącz się i oglądaj dalej telewizję.

Ponieważ, żadna z poznanych przeze mnie "matek starszych" (to te matki co już są też babciami) nie podziela mojego poglądu jakoby pierogi były daniem szybkim i łatwym musisz liczyć się z tym, że jednak dziś będziesz musiała przyrządzić coś innego na obiad. Jeżeli chcesz proces produkcji pierogów przyspieszyć możesz ewentualnie pomóc w zakupach czy wstępnych przygotowaniach.

Nazajutrz weź kilka pojemniczków i odwiedź mamę :) Gotowe pierogi można konsumować na miejscu lub też do przygotowanych wcześniej pojemniczków nabrać odpowiednią dla nas ilość i posilić się nimi w domowym zaciszu. Nie zapomnij podziękować, ucałować w policzek i zapewnić swej rodzicielki, że jest najlepszą mamą świata (pominięcie któregoś z tych punktów może znacznie utrudnić przygotowanie pierogów w przyszłości)

Smacznego :)





wtorek, 3 czerwca 2014

Pobiegamy?

Do czterech razy sztuka?
Nie wiem czy ktoś te moje gorzkie żale tutaj czyta. Statystyka mówi, że tak choć równie dobrze te cyferki to mogą byś moje wyświetlenia.
Dobry znajomy i mój mentor od spraw kijkowo nordicowych Karol ten blog podsumował krótko: "potrzebujesz jeszcze hejtera i będziesz prawdziwym blogerem"
Cóż, za hejtera mogłaby uchodzić moja kochana rodzicielka która, jak na purystę językowego przystało (w internetach na takich jak ona mówią "gramar nazi") w moich pierwszych dwóch postach znalazła więcej błędów niż komisja sprawdzająca moją maturę z polskiego.
Miał być blog o bieganiu no to będzie.

Post czwarty będzie tylko o bieganiu.
Bezczelnie i z premedyacją będę pisała o moim bieganiu. W końcu to mój blog i wolno mi ;)
W zakładce "o mnie" przyznałam się, że gdy w listopadzie 2012 roku zaczęłam przygodę z bieganiem ważyłam 81 kilogramów. No cóż teraz ważę tyle samo ;)

Każdy lekarz w Polsce twierdzi, że przy takiej nadwadze (przy wzroście 165 to już chyba nawet otyłość jest) bieganie jest niewskazane. Bieganie ze wszystkich sportów aerobowych najbardziej obciąża stawy. Szczególnie cierpią kolana. Jednak ponieważ ja o tym nie wiedziałam a tym bardziej moje kolana toteż kontuzji udało się uniknąć. Po nieco ponad miesiącu nieregularnych i niechlujnych treningów udało mi się przebiec 10 km w czasie 1 godzina i 8 minut. Czas może i mało fascynujący jednak jak na biegającego hamburgera i tak nieźle. A, że apetyt rośnie w miarę jedzenia to chciałam biegać więcej, szybciej, dłużej. W przyszłości stworzę zakładkę w której pojawi się lista wszystkich startów w zawodach jednak na teraz wystarczy, że napiszę, że jak na stworzenie przywykłe do kanapy to zawodów i wszelkiej maści imprez biegowych w 2013 roku było całkiem sporo (w tym zdaniu na pewno gdzieś brakuje przecinka).

I dziś ktoś mógłby zapytać "no i po co ci to było skoro wróciłaś do punktu wyjścia"??
I tu wkracza na scenę sens biegowego szału jaki obecnie ma miejsce w naszym kraju. Otóż tak jak papierosy czy czekolada tak samo bieganie bardzo silnie uzależnia. Właściwie nie tyle samo bieganie, co endorfiny które są wydzielane w trakcie treningu i przez jakąś chwilę po nim. Nie wiem jak inni biegacze ale ja po każdym treningu wracałam do domu naładowana pozytywną energią i chęcią do działania. Podczas startu w imprezach biegowych do endorfin dołącza jeszcze adrenalina co w połączeniu daje mieszankę porównywalną chyba tylko z ecstasy. O endorfinach ciocia wikipedia pisze "wywołują doskonałe samopoczucie i zadowolenie z siebie oraz generalnie wywołują wszelkie inne stany euforyczne (tzw. hormony szczęścia). Tłumią odczuwanie drętwienia i bólu. Są endogennymi opioidami". Adrenalina natomiast jako "hormon stresu" wyczula nasze zmysły, wszystkie bodźce odbieramy intensywniej.
Środowisko biegaczy to zlepek różnych ludzi jednak na dużych eventach biegowych można zauważyć jedną ich cechę wspólną - wszyscy są uśmiechnięci. Perfidnie szczerzą zęby w pozdrowieniach, uściskach, okrzykach radości. W tym naszym smutnym szarym kraju mają czelność być tak cholernie zadowolonymi z siebie ludźmi.

Ta atmosfera, ci ludzie plus odrobina hormonów sprawiają, że warto ubrać buty w szare pochmurne popołudnie i wyjść trochę potruchtać. Nie biegam od stycznia tego roku. Na czas ciąży bieganie zamieniłam na nordic walking o czym również mam zamiar kiedyś napisać. Jednak mimo już 6 miesiąca na głodzie ja jak alkoholik myślę tylko o tym kiedy znów "zrobię łyka". Termin porodu mam wyznaczony na sierpień i już wiem, że pod koniec września założę moje ukochane buty i choćby na tylko 20 minut ale wyjdę pobiegać. Oczywiście jak na rasową ciężarówkę przystało teraz skupiam się wyłącznie na tej małej istocie którą noszę pod serduchem to jednak cały czas z lekkim żalem patrzę na znajomych startujących w kolejnych imprezach.

Mam nadzieję, że tym wpisem przynajmniej choć z grubsza pokazałam tym wszystkim którzy nie rozumieją mojej fascynacji, że to jest silniejsze ode mnie. A jeżeli choć jedna osoba po tym wpisie spróbuje posmakować tego sportu to uznałabym to za ogromny sukces :)

A tak się człowiek cieszy gdy pierwszy raz w życiu przebiegnie 5 km w czasie poniżej 30 minut :)


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Gramy czy nie gramy?

XXI wiek to piękny czas dla kobiet. Nikogo nie dziwi kobieta uprawiająca zawody do niedawna zarezerwowane tylko dla mężczyzn. Nikogo nie dziwi kobieta grająca zawodowo w piłkę nożną, uprawiająca skoki narciarskie czy pracująca w zawodzie informatyka.

Dlaczego zatem nadal kobieta grająca na konsoli czy pececie to takie "zjawisko"? Pracuję w markecie elektronicznym na dziale z muzyką, filmem i grami i przez pierwszy rok mojej pracy gdy doradzałam klientom gry lub konsole to widziałam zwątpienie w ich oczach (potem klienci się do mnie przekonali). No bo czy kobieta może znać się na grach? Czy może mi dobrze doradzić przy zakupie konsoli?

Długo zastanawiałam się nad wrzuceniem tematu gier na tym blogu. Przecież miał to być blog głównie poświęcony bieganiu i wychowywaniu. Niemniej jednak po namyśle uznałam, że gry są ważną częścią mojego życia i życia mojej rodzinki a zatem zasługują na swoją własną zakładkę.

Postaram się pokazać wszystkim mamuśkom i nie tylko im, że granie na konsoli może kobiecie dać mnóstwo radości i wspaniale odprężyć. Warto dołączyć do zmagań męża czy dziecka i pograć razem z nimi. Jeżeli tylko potrafisz znaleźć chwilę by pobiegać, poczytać czy obejrzeć film to również znajdziesz chwilę by zagrać.

Żyjemy w XXI wieku i nikogo nie powinna dziwić kobieta z padem w dłoniach ;)